A to wszystko straszne, okrutne, prawie beznamiętne w niezmiernej swej rezygnacyi.
Bo mężczyzna ten stacza się i stacza w przepastne głębie, bez woli, bez siły, prawie szczęśliwy, że może tak jak kamień bez woli i wysiłku się staczać. Przecież nie pozbędzie się już wampira i bólu się nie pozbędzie, bo kobieta ta — symbol samicy, Mylitta, apokaliptyczna nierządnica, George Sand, Nana — wiecznie tak siedzieć będzie, i będzie gryść, gryść, tysiącem zatrutych żądeł.
Tu wybucha najgwałtowniej cały pesymizm płciowy artysty.
Peryferycznie może miłość być szczęściem. Wszak ona tak cudownie potęguje siły ducha, tak wspaniale syci wrażenia zmysłowe i tak podstępnie usidla mózg, że jak kulka rulety toczy się wokół kilku słupków granicznych chwilowej błogości. Ale prastara, odwieczna dusza, potężny Król-Duch, co przeżył wszystkie burze rozwoju, wszystkie szały rozrodcze, oszukać się nie daje. W głębiach tej »nagiej duszy« odczuwa się miłość jako wiecznie kolący ból, gryzący wampir i męczarnię: nie módz nigdy zrzucić jarzma kobiety, nigdy i nigdy nie módz zaspokoić wiecznie głodnych demonów żądzy.
I wśród najsilniejszego rozkwitu szczęścia wybucha nagle lawa ognista starego wulkanu, i nadchodzi chwila, w której się poznaje, że całe to szczęście — to szczęście robaków, które słońce na śmieciach wylęgło.