Strona:PL Na drogach duszy.djvu/067

Ta strona została uwierzytelniona.

paścią śmierci rzucają się w bezdenny malstrom życia, bez myśli, bez pamięci, w dzikich okrzykach, by zagłuszyć straszne przeświadczenie, że to już początek końca.
I znowu ten szał rozpaczy, co chce się stłumić w orgiach rozpusty, świadomy szał ludzi, co na kartę jednej chwilki rozkoszy stawiają całą przyszłość piekła.
Tak szaleje ludzkość, kiedy już otchłań śmierci się przed nią rozwiera. Tak pewno szaleli Sodomici, kiedy już ich siarka zalewała, tak rozpasał się Sardanapal, zaczem się spalił na stosie z swemi nałożnicami; a w zwierzęcej grozie głodu i morowej zarazy, w obliczu pewnego zatracenia stał się król Syonu, Jan van Leyden bestyą, której chuć granic nie znała.
A w to ziemskie piekło, w ten strach, trwogę, w to śmiecisko życia, stęchłe bagno chuci, żądz i pragnień, w ten ból i rozpacz wprowadza stara kobieta dwoje dzieci, by je życiu zaprzedać.
U progu życia stoi z wyrazem starej rajfurki; jedną ręką trzyma dziewczę, drugą chłopca. W opętany taniec życia wprowadza to biedne, nieświadome grzechu i rozkoszy plemię, odwieczną całopalną ofiarę, która ma być złożona na ołtarzu sabbathu ku czci szatana-losu.
Chłopiec niezgrabny, zakłopotany, z paluszkiem w buzi, spogląda głupio na lśniącą tandetę przed sobą, biedny, głupi Adam, urodzony niewolnik kobiety, oszukiwany i oszukujący, mag i świnia.
Dziewczę, pewne siebie, usta już wykrzywione jakimś pogardliwym uśmieszkiem. O, już przeczuwa swą przyszłość, już świadoma swego przeznaczenia: rodzić dzieci i znowu dzieci i ustawicznie dzieci, jeżeli nie zechce raczej spełnić apokaliptycznych objawień: zatruć ludzkość jadem prostytucyi.