Rozległ się nagle krzyk bólu, krzyk trwogi,
Bezsilny krzyk — jego matki.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
W szpitalnej izbie, na nizkim tapczanie,
Ze słodką twarzą marmurowej bieli,
Wesoły ognik posępnej przędzalni
Dogasa na swej pościeli —
Z suchot dogasa. Okropny mu kaszel
Rozrywa piersi z pod ciemnej opończy...
A tak, to życie, w fabryce poczęte,
W szpitalu oto się kończy.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Dajcie, o, dajcie mi choć promyk słońca
Dla tego dziecka, co wyrosło w cieniu
I co nie piło nigdy z złotej czary
W słonecznem dnia upojeniu!
Dajcie, o, dajcie mi, tę wolność zdrową,
Polną i leśną, co ją mają ptacy,
Dla tego dziecka, co nie znało święta,
Nie znało spoczynku w pracy!
Powietrza dajcie, powietrza! One go
Łakną, te płuca zatrute do końca!...
— Kto dziecku temu zaprzeczyć śmiał prawa
Do łąk, do kwiatów, do słońca?
Kto mu zaprzeczył prawa do oddechu,
Do gniazdek ptasich, do gonitw z daleka...
Kto zabił w dziecku tem — tytana może?
Kto zabił w dziecku — człowieka?
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |