Strona:PL Nie-boska komedja (Krasiński).djvu/55

Ta strona została uwierzytelniona.

pieni się i potrząsa sztyletem. Dochodzą teraz do ruin wieży północnej.
Stanęli — pląsają na gruzach — rozrywają nieobalone arkady — sypią iskrami na leżące ołtarze i krzyże — płomień się zajmuje i gna słupy dymu przed sobą. Biada wam — biada!
LEONARD: Biada ludziom, którzy się dotąd kłaniają umarłemu Bogu!
MĄŻ: Czarne bałwany nawracają się i ku nam pędzą.
PRZECHRZTA: O Abrahamie!
MĄŻ: Orle, wszak moja godzina nie tak bliska jeszcze?
PRZECHRZTA: Już po nas!
LEONARD: (przechodząc, zatrzymuje się) Coś ty za jeden, bracie, z taką dumną twarzą? Czemu nie łączysz się z nami?
MĄŻ: Spieszę zdaleka na odgłos waszego powstania. Jestem morderca klubu hiszpańskiego i dopiero dziś przybyłem.
LEONARD: A ten drugi poco się w zwojach płaszcza twego kryje?
MĄŻ: To mój brat młodszy. Ślubował, że twarzy ludziom nie ukaże, nim zabije przynajmniej barona.
LEONARD: Ty sam czyją śmiercią się chlubisz? —
MĄŻ: Na dwa dni tylko przed wybraniem się w drogę starsi bracia dali mi święcenie.
LEONARD: Kogoż masz na myśli?
MĄŻ: Ciebie pierwszego, jeśli się nam sprzeniewierzysz.
LEONARD: Bracie, na ten użytek weź sztylet mój!

(wyciąga sztylet z pasa)

MĄŻ: (dobywa swojego sztyletu) Bracie, na ten użytek i mojego wystarczy.
GŁOSY LUDZI: Niech żyje Leonard! Niech żyje morderca hiszpański!