Od baszt Św. Trójcy do wszystkich szczytów skał, po prawej, po lewej, ztyłu i na przodzie, leży mgła śnieżysta, blada, niewzruszona, milcząca, mara oceanu, który niegdyś miał brzegi swoje, gdzie te wierzchołki czarne, ostre, szarpane, i głębokości swoje, gdzie dolina, której nie widać, i słońce, które jeszcze się nie wydobyło.
Na wyspie granitowej, nagiej stoją wieże zamku, wbite w skałę pracą dawnych ludzi i zrosłe ze skałą, jak pierś ludzka z grzbietem u centaura. Ponad niemi sztandar się wznosi, najwyższy i sam jeden wśród szarych błękitów.
Powoli śpiące obszary budzić się zaczną: wgórze słychać szumy wiatrów — zdołu promienie się cisną — i kra z chmur pędzi po tem morzu z wyziewów.
Wtedy inne głosy, głosy ludzkie, przymieszają się do tej znikomej burzy i, niesione na mglistych bałwanach, roztrącą się o stopy zamku.
Widna przepaść wśród obszarów, co pękły nad nią.
Czarno tam w jej głębi, od głów ludzkich czarno: dolina cała zarzucona głowami ludzkiemi, jako dno morza głazami.
Słońce ze wzgórzów na skały wstępuje, w złocie unoszą się, w złocie roztapiają się chmury, a im bardziej nikną, tem lepiej słychać wrzaski, tem lepiej dojrzeć można tłumy, płynące u dołu.
Strona:PL Nie-boska komedja (Krasiński).djvu/67
Ta strona została uwierzytelniona.
CZĘŚĆ CZWARTA.