Strona:PL Nie-boska komedja (Krasiński).djvu/73

Ta strona została uwierzytelniona.

MĄŻ: Zejdź, błagam cię, zejdź do mnie!
ORCIO: Czy nie słyszysz ich głosów, czy nie widzisz ich kształtów?
MĄŻ: Milczenie grobów, a światło pochodni na kilka stóp tylko rozświeca przed nami.
ORCIO: Coraz już bliżej — coraz już widniej: idą z pod ciasnych sklepień jeden po drugim i tam zasiadają w głębi.
MĄŻ: W szaleństwie twojem potępienie moje! Szalejesz, dziecię, i siły moje niszczysz, kiedy mi ich tyle potrzeba.
ORCIO: Widzę duchem blade ich postacie, poważne, kupiące się na sąd straszny. Oskarżony już nadchodzi i jako mgła płynie.
CHÓR GŁOSÓW: Siłą, nam daną za męki nasze, my, niegdyś przykuci, smagani, dręczeni, żelazem rwani, trucizną pojeni, przywaleni cegłami i żwirem, dręczmy i sądźmy, sądźmy i potępiajmy, a kary szatan się podejmie.
MĄŻ: Co widzisz?
ORCIO: Oskarżony — oskarżony — ot, załamał dłonie...
MĄŻ: Kto on jest?
ORCIO: Ojcze, ojcze!...
GŁOS JEDEN: Na tobie się kończy ród przeklęty — w tobie ostatnim zebrał wszystkie siły swoje i wszystkie namiętności swe i całą dumę swoją, by skonać.
CHÓR GŁOSÓW: Zato, żeś nic nie kochał, nic nie czcił, prócz siebie, prócz siebie i myśli twych, potępion jesteś, potępion na wieki!
MĄŻ: Nic dojrzeć nie mogę, a słyszę z pod ziemi, nad ziemią, po bokach westchnienia i żale, wyroki i groźby.
ORCIO: On teraz podniósł głowę, jako ty, ojcze, kiedy się gniewasz; i odparł dumnem słowem, jako ty, ojcze, kiedy pogardzasz...