Strona:PL Nie-boska komedja (Krasiński).djvu/83

Ta strona została uwierzytelniona.

PANKRACY: Ciało jego powiernika, ciało martwe — ale tu duch czyjś panuje... A ta czapka — ten sam herb na niej — dalej, patrz, kamień, wystający nad przepaścią. Na tem miejscu serce jego pękło.
LEONARD: Bledniesz, mistrzu.
PANKRACY: Czy widzisz tam wysoko — wysoko?
LEONARD: Nad ostrym szczytem widzę chmurę pochyłą, na której dogasają promienie słońca.
PANKRACY: Znak straszny pali się na niej.
LEONARD: Chyba cię myli wzrok.
PANKRACY: Miljon ludu słuchało mnie przed chwilą — gdzie jest lud mój?
LEONARD: Słyszysz ich okrzyki — wołają ciebie — czekają na ciebie.
PANKRACY: Plotły kobiety i dzieci, że się tak zjawić ma, lecz dopiero w ostatni dzień.
LEONARD: Kto?
PANKRACY: Jak słup śnieżnej jasności stoi ponad przepaściami, oburącz wspart na krzyżu, jak na szabli mściciel. Ze splecionych piorunów korona cierniowa...
LEONARD: Co się z tobą dzieje? Co tobie jest?
PANKRACY: Od błyskawicy tego wzroku chyba mrze, kto żyw!
LEONARD: Coraz to bardziej rumieniec zbiega ci z twarzy... — Chodźmy stąd, chodźmy! Czy słyszysz mnie?
PANKRACY: Połóż mi dłonie na oczach, zadław mi pięściami źrzenice, oddziel mnie od tego spojrzenia, co mnie rozkłada w proch!
LEONARD: Czy dobrze tak?
PANKRACY: Nędzne ręce twe — jak u ducha, bez kości i mięsa, przejrzyste, jak woda, przejrzyste, jak szkło — przejrzyste, jak powietrze. Widzę wciąż!
LEONARD: Oprzyj się na mnie!