Strona:PL Niemojewski Andrzej - Legendy.djvu/044

Ta strona została skorygowana.

Annasz odparł niespokojnie:
— To może niech on lepiej nie idzie mówić z rabbonim?
Kajafas uśmiechnął się.
— Niech mówi i niech go tu przywiedzie. Bo odtąd już nie on sam z nim mówić będzie!
Pożegnali się.



*


Jordan świecił krwawo w zachodzie słonecznym. Wody jego toczyły się przez żyzną dolinę, porosłą palmami, figami, oliwkami. Był to jakby rozkoszny ogród, kraina obiecana, gdzie chyba nigdy łza nie ćmiła oka a ból ziemski przystępu do serca mieć nie mógł.
Na prawym brzegu stała gromadka ludzi i patrzyła za oddalającym się człowiekiem, który dążył z głową pochyloną, jakby w wielkiem zamyśleniu. Był to ów młody rabboni.
Szata jego bielała długo śród zieleni. Odchodził coraz dalej od rzeki. Sunął zrazu ścieżką, wiodącą do Jerychonu, ale niebawem skręcił na prawo. Drzewa stawały się rzadsze a zieleń skąpszą. Niebawem zaś