Blask padł na twarz rabboniego i na twarz owego mężczyzny, który zamilkł, ale nie odchodził.
Rabboni wciąż oblicze w rękach ukrywał a myślami odbiegł daleko od szczytu, na którym siedział i od mężczyzny, który oka z niego nie spuszczał.
Dumał a w owej zadumie poczęła go ogarniać wielka żałość nad nędzą świata. Wtedy ów mężczyzna szepnął znowu:
— Litujesz się sercem, nie rozumem. Do czasu karmić będziesz podniosłemi słowy!
Wtedy rabboni się rozgniewał, obrócił płonące oczy na owego mężczyznę a ten ukrył głowę w barkach, wstał, zszedł z góry i zniknął w ciemnościach.
Rabboni odetchął. Zdawało mu się, że z owym mężczyzną jakaś chmura odpłynęła, która przysłaniała mu ziemię. Księżyc sunął w górę i nieco rozjaśnił pustynię. Nocne ptactwo poczęło zataczać koła nad wzgórzami. Gdzie niegdzie rozlegały się krakania. Rabboniego ogarnął niepokój.
Siny róg księżyca zawisnął na niebie a potem jął znowu opuszczać się ku ziemi. Czerwieniał, aż rozgorzał jak płomień pochodni. Puszcza posępniała coraz bardziej.