uśmiechu. Posiadał on dziwną słodycz charakteru. Gdy rankiem siadł na dachu domu swego, nadlatywało niezliczone mnóstwo gołębi, furkotało dokoła jego głowy, siadało mu na ramionach, na kolanach i rękach, dzióbiąc z drżącej jego dłoni ziarno. A on śmiał się do owych skrzydlaczy; natarczywszym groził figlarnie palcem, a potulniejsze głaskał po piórkach i całował po dzióbkach, obdarzając pieszczotliwymi wyrazami.
Gdy się już ptactwem dostatecznie nacieszył, brał kij i wychodził przez poblizką bramę miejską na pastwiska. Pierwsza owca, która go ujrzała, dawszy znak bekiem, biegła ku niemu, a wnet za nią ruszała cała trzoda, nie wyłączając baranów o krętych rogach i jagniąt bielutkich. Starzec otoczony trzodą, rozdzielał pomiędzy bliższe i dalsze szczypty soli, póki przyniesiony zapas nie wyczerpał się do ostatniego ziarnka. Nie obdarowane klepał po wełnie i schylając się z trudem, całował po głowie, pieścił, nie szczędząc słów dobrotliwych i czułych.
Nacieszywszy się trzodą, wracał do miasta, a wtedy oblegały go gromady dzieci i odprowadzały aż pod próg domu. Jesse po drodze godził spory dzieciaczków, opowiadał im o procy Dawidowej, o jabłkach, które rosły w raju i o wielu innych rzeczach, interesujących młodzież, wsuwając w czasie opowiadania temu i owemu do ust daktyle i figi. A gdy pożegnał się z dziatkami, obchodził ogród, niby modląc się, ale właściwie doglą-
Strona:PL Niemojewski Andrzej - Legendy.djvu/174
Ta strona została przepisana.