cisza. Posłyszał za sobą cichy męzki płacz. Uderzyło go to.
Płacz pochodził z piersi jakiegoś starca, który leżał czy klęczał u muru i łkał. A w łkaniu jego było tyle żalu, bólu, rozpaczy, ze Eliakim jeszcze się bardziej zaciekawił.
Zbliżył się tedy do łkającego i przemówił do niego. Ale ten długo nie mógł słowa wydobyć z siebie. Wtedy Eliakim szepnął:
— Ty może jesteś jego uczniem?
Zapytany łkał wciąż. Eliakim jął wzdychać.
— Czy ten rebe był doprawdy tak miłosierny,
jak powiadają?
I pytał znowu po chwili:
— Czy on przez wkładanie rąk uzdrawiał naprawdę?
— Czy uzdrawiał! — jęknął łkający.
Eliakim pochylił się nad nim i szeptał coraz natarczywiej:
— Więc uzdrawiał?... Chrome i kalekie uzdrawiał?... Ślepe uzdrawiał także?... Na pewno?... I takich, którzy od wielu, wielu lat utracili światło dnia?... Czy i takie?
— On uzdrawiał dusze, nietylko ciała — krzyknął z rozpaczą ów człowiek.
— Ja się ciebie nie pytam, czy dusze uzdrawiał, tylko czy niewidome uzdrawiał. Ty mi odpowiadaj na to, o co się ciebie pytam... Bo widzisz, ja niewidomy... ślepy... od wielu lat ślepy... Ja
Strona:PL Niemojewski Andrzej - Legendy.djvu/204
Ta strona została przepisana.