Strona:PL Niemojewski Andrzej - Legendy.djvu/205

Ta strona została przepisana.

uwierzę w niego... niech mi tylko zdejmie bielma z oczu... I żadnej nagrody nie żąda?... Na pewno żadnej?
Wtem wrzawa poczęła się zbliżać do miejsca, w którem się znajdowali. Ów łkający mąż jął się szybko oddalać i jakby ze strachem.
Eliakim stanął przy murze. Zbiegowisko ruszyło w stronę pałacu namiestnika.
Słońce tymczasem wypłynęło nad dachy domów i poczęło przygrzewać. Z wszystkich stron napływały tłumy, dążąc w stronę, w którą prawdopodobnie poprowadzono rebego. Eliakim skręcał z uliczki w uliczkę, podchodził do zbiegowiska z różnych stron i cofał się w obawie, aby go ruchliwy i nieuważny motłoch nie porwał, nie przewrócił i nie stratował.
Przed pałacem namiestnikowskim rozlegała się taka wrzawa, że Eliakim nie był w stanie nic wyrozumieć. Doskwierał mu głód, paliło go pragnienie. Lecz uczuł, że losy jego splotły się teraz z losami pojmanego. Oni go nie mogą stracić, muszą go wypuścić! A jeżeli to niemożliwe, to musi być możliwem co innego. Eliakim winien w jakiś sposób dotrzeć do więźnia. Ale w jaki sposób? To inna rzecz. Przecież rebego odrazu nie wyprowadzą za miasto i nie zamęczą. Odstawią go najpierw do więzienia, potem rozpocznie się sąd namiestnikowski. Możnaby przekupić straże. To nie powinno kosztować wiele... Lecz prawdopodobnie strzec go będą legioniści, a to