Strona:PL Niemojewski Andrzej - Legendy.djvu/207

Ta strona została przepisana.

manym. Zaledwie jednak przeszli, szereg znowu się zamknął, odpędzając pachołków, którzy rebego wiedli. Delegatom kazano wejść do izby w głębi, a rebego usadowiono na kamiennej ławie przy ścianie.
Posłuchanie u namiestnika nie trwało długo. Niebawem bowiem on sam ukazał się w otwartych drzwiach, sunąc na czele delegacyi.
Była to typowa rzymska postać o twarzy wygolonej, krótkiej, o nosie pięknie w łuk zarysowanym. Przybrany w togę perłową i wieniec z liści pomarańczowych, odbijał wyniosłą postawą od schylonych i pokurczonych starców. Na twarzy jego igrał uśmiech dumy, ironii i lekkiego traktowania. Stawiono przed nim rebego. Obrzucił go bystrem spojrzeniem, a spostrzegłszy ślady uderzeń i znękanie na obliczu, skrzywił się i szepnął:
— Barbari...
Następnie popatrzył gniewnie po tłumach i rzekł do setnika:
— Cóź ta hołota tu robi?
Lecz w tej chwili pospólstwo podniosło niesłychany wrzask:
— Rebego ukarać, rebego ukarać, ukarać!
Namiestnik był niekontent. Zwrócił się do więźnia i rzekł łagodnym głosem:
— Coś uczynił, iż lud twój tak występuje przeciw tobie?
Rebe milczał.
Zastanowiło to wytrawnego patrycyusza. Więc