ruszyła... Królestwo moje nie jest z tej ziemi... Wyszedłem z prawdy i do prawdy dążę...
Gdy to mówił, twarz namiestnika uśmiechała się ironicznie, potem oczy zaszły mgłą, wreszcie niesmak zarysował się na obliczu. Pomilczał chwilę, ruszył ramionami i obrócił się do delegatów:
— Ja w nim żadnej winy nie znajduję.
Powstała wrzawa. Delegaci poczęli mówić jeden przez drugiego. Pospólstwo wydawało nieludzkie ryki, wznosząc ramiona i potrząsając rękami.
— Ukarać rebego, ukarać rebego! — domagano się ze wszystkich stron.
Wtedy namiestnik podniósł głowę, a gdy się nieco uciszono, zawołał:
— Ja go tedy ukarzę!
Skinął na żołnierzy. Ci powiedli rebego do izbicy po lewej, skąd niebawem zaczęły dobiegać uderzenia chłosty. Namiestnik kazał delegatom odejść a sam ruszył w głąb gmachu. Ale delegaci pobiegli za nim, żądając wyraźniejszej decyzyi. To rozgniewało namiestnika. Skinął na straż i kazał ich strącić ze schodów. Następnie ruszył wolnym krokiem i zniknął za drzwiami.
Tłum patrząc na strącanie starców ze schodów, przyjął tak groźną postawę, że oddział musiał pochylić włócznie. Starcy znalazłszy się śród tłumu, wytrząsali rękami, grożąc skargą do Rzymu. Pospólstwo miotało urągliwe słowa na oddział legionistów.
Strona:PL Niemojewski Andrzej - Legendy.djvu/209
Ta strona została przepisana.