Strona:PL Niemojewski Andrzej - Legendy.djvu/240

Ta strona została przepisana.

śnie powiew wiatru stawił go w pobliżu. On pragnął krzyknąć, rzucić się z rozpaczą do jej stóp, objąć rękami jej nogi, a potem szlochając, pochylić głowę ku ziemi i tarzać ją w piasku. Ale był bezsilny. Powiew poniósł go dalej, a gromadka znikła w mroku nocnym.
Błąkał się z wiatrem dokoła murów miasta, wpadał przez bramy, mijając niepostrzeżenie strażników, i znowu krążył po ulicach i ogrodach. Znalazł się w ten sposób w gaju oliwnym, śród którego leżał twarzą na ziemi mąż pewien i gorzko płakał. On w chwili stanowczej uląkł się i zaparł Sprawiedliwego. Teraz ciężko płakał nad sobą. Nikogo nie winił, tylko siebie, bo upadł, bo się wyparł prawdy. Jakże kierować będzie tą kruchą nawą rybacką, kiedy za pierwszym podmuchem burzy uciekł do wygodnych, spokojnych brzegów?... Jakże dzierżyć będzie kij pasterski, kiedy wierna trzoda rozproszyła się, kiedy jeden pocałunek zdrajcy w niwecz obrócił wszystko i kiedy wybrani poczynają nieufnie na siebie poglądać?... I szlochał nad sobą, nad zaprzaniem, nad Sprawiedliwym, nad wybranymi, nad zdradą.
Wiatr poruszył gajem oliwnym, a cień z powiewem płynął dalej, przez bramy, ulice, zaułki, dokoła murów i zatrzymał się w ogrodzie, w którym u grobu dziesiętnik pieczętował skałę, a rotmistrz ze swej roty ustawiał żołnierzy, mających przez całą noc czuwać przy kamieniu. Gdy dzie-