Strona:PL Nikołaj Gogol - Powieści mniejsze.djvu/121

Ta strona została przepisana.

Miasto B* znacznie się ożywiło od chwili, gdy zakwaterował w nim *** kawalerzyski pułk; bo dotychczas: kaducznie było nudne!... Bywało, gdy je przejedziesz i rzucisz okiem na niziutkie lepione domki, które wyglądają na ulicę okropnie kwaśno, to... nieopisać, co się wówczas dzieje w sercu: taka tęsknota, jakby się człek zgrał do nitki, albo zrobił jakieś nie a propos głupstwo, jednem słowem — niedobrze! Glina z domów poodpadała od deszczu, i ściany z białych, stały się ruderami; dachy najczęściej kryte trzciną, jak to zwykle bywa w południowych naszych miastach. Drzewka, jakie były, kazał horodniczy poniszczyć, bez nich bowiem o wiele przyzwoiciej. Na ulicy żywej duszy nie spotkasz, chyba niekiedy przejdzie kogut po ulicy, miękkiej jak poduszka, od leżącego na ćwierć łokcia pyłu, który przy najmniejszym deszczu, zamienia się w błoto, i wówczas ulice miasteczka B* zaludniają się temi pięknemi zwierzątkami, co to ich tamtejszy horodniczy nazywa francuzami. Wystawiwszy ze swoich wanien poważne mordy, zaczynają tak kwiczeć i chrząkać, że przejezdny zmuszonym się widzi, jak najprędzej uciekać z tych okolic. Zresztą, w miasteczku B* trudno spotkać przejezdnego. Rzadko, bardzo rzadko, jaki obywatel, mający jedenaście dusz poddanych, w nankinowym surducie, przetarabani po bruku półbryczką-półwózkiem, zaledwo pokazując swoją fiziognomję z poza nawalonych worków z mąką i wymachując batogiem nad gniadą kobyłą, za którą w ślad biegnie żrebiątko. Nawet rynek sam ma nieco smutną powierzchowność: dom krawca wygląda nadzwyczaj głupio, nie całą facjatą, a tylko