biegły z tyłu, zwąchawszy, że oś posmarowana słoniną; jeden stojąc koło kuchni i przytrzymując łapą kość, wył na całe gardło; drugi szczekał zdaleka i zabiegał to w tył, to naprzód, machając ogonem, jakby chciał powiedzieć: „Patrzcie no, ludzie! co to za kawaler ze mnie!“ Chłopięta, w zasmarowanych koszulach, biegły się przypatrywać. Świnia spacerując po podwórzu z szesnastą prosiętami, podniosła ryj do góry z pytającą fizyognomją i kwiczała głośniej niż zwykle. Po podwórzu na ziemi mnóstwo leżało porozścielanych raden z suszącą się na słońcu pszenicą, prosem i jęczmieniem. Na dachu także suszyły się różnego rodzaju zioła: bazylki, tymianek i inne.
Iwan Teodorowicz tak się zapatrzył na to wszystko, że zapomniał o świecie, i dopiero wtedy ocknął się, gdy rudy pies ukąsił złażącego żyda w łydkę. Dwór cały, składający się z kucharki, jednej baby i dwóch dziewcząt w szerścianych zapaskach, wybiegł na jego spotkanie; a po pierwszych wykrzyknikach: „taż to nasz panicz!“ doniósł, że ciocia sadzi kukurydzę w ogrodzie, razem z dziewką Pałaszką i furmanem Omelkiem, który często spełniał obowiązek ogrodnika i stróża. Ale ciocia jeszcze zdala spostrzegłszy żydowskiego bałagulę, już była tutaj. Iwan Teodorowicz zdziwił się nie pomału, gdy ciocia podjęła go prawie na rękach, i przypatrywał się jej nie wierząc, czy to ta sama ciocia, która pisała nie dawno o swojej zgrzybiałości i chorobach.
Ciocia Bazylida Kasparówna mogła mieć naówczas około pięćdziesięciu lat. Zamężną nigdy nie była i, zwykle mawiała, że panieńskie życie ceni nedewszystko. Zresztą, o ile tylko pamiętam, nikt się o nią nie starał. Pochodziło to ztąd, że wszyscy mężczyźni tchórzyli przed tą dziewicą: najodważniejszy — skoro stanął przy cioci, tracił odwagę, stawał się bojaźliwym i nie śmiał prosić o rękę. „Z wielkim charakterem kobieta, panna Bazylida Kasparówna!“ powiadali konkurenci, i mieli zupełną słuszność, bo największego śmiałka mogła ona upokorzyć. Pijaka młynarza, który do niczego nie był zdolny, własną swoją męską ręką targając co-