nym kubkiem i niepokazuj się do niego. — To, — powiada, — lekarski prezent, — a jemu dawaj parę kasztanów, albo faeton, albo futro bobrowe tak za trzysta rubli!... Z pozoru taki cichutki, tak się delikatnie wyraża: — Proszę pozwolić scyzoryczka zatemperować piórko, — a tam tak skrobnie interesanta, ze zaledwo koszula zostanie mu na grzbiecie. Prawda, że u nas za to służba szlachetniejsza, czystość i porządek we wszystkiem taki, że o podobnym ani się śniło żadnemu zarządowi gubernialnemu; stoły mahoniowe, wszyscy naczelnicy na pan. Wyznaję, że gdyby nie ta szlachetność, dawnobym porzucił moje bióro.
Przywdziałem stary płaszcz i wziąłem parasol, bo deszcz padał ulewny. Ulice były puste, baby tylko z narzuconemi na głowy połami, kupcy pod parasolami i jeden z drugim woźnica przesuwali mi się przed oczami. Z dystyngowanych tylko nasz brat urzędnik wędrował. Zajrzałem go na przecięciu ulicy. Jakem go tylko zoczył, zaraz powiedziałem sobie: — Ehe! nie kochanku, ty nie do bióra dążysz, ty śpieszysz ot tam za tą, co biegnie przed tobą i patrzysz na jej nóżki. Co to za bestja ten nasz brat urzędnik! Dalibóg, nie ustąpi żadnemu oficerowi; niech się tylko pokaże kapelusik, niezawodnie zaczepi. — Kiedym to myślał, ujrzałem podjeżdżającą karetę do magazynu, około którego właśnie przechodziłem. Zaraz ją poznałem. Była to kareta naszego dyrektora. — Ale on nie ma nic do magazynu, pomyślałem, to pewnie jego córka. Przysłoniłem się do ściany. Lokaj otworzył drzwiczki i ona furknęła z karety jak ptaszek. Jak popatrzyła na prawo i na lewo, mignęła brewką i oczkiem... Boże mój miłosierny! zginąłem, zginąłem na wieki! I po co jej wyjeżdżać z domu w taką ulewę! Mów że tu, że kobiety nie mają szczególniejszej pasji do tych gałganków...
Ona mnie nie poznała; zresztą i ja sam starałem się zakryć twarz jak można szczelniej, bo miałem na sobie płaszcz poplamiony i starego kroju. Teraz noszą płaszcze z długiemi pelerynami, a moja miała dwie króciutkie, jedna nad drugą, ba! i sukno nie w najlepszym gatunku. Psina jej, nie zdążywszy wbiedz do magazynu, została na ulicy. Ja znam tę suczkę. Wołają ją Medżi. Nie upłynęła minuta, gdy w tem słyszę cieniutki głosik: — Jak się masz medżi! — Otóż masz! kto to mówi? Obejrzawszy się obaczyłem pod parasolem dwie przechodzące damy: jedna staruszka, a druga mlło-
Strona:PL Nikołaj Gogol - Powieści mniejsze.djvu/164
Ta strona została przepisana.