bierajcie waszą generalską rączką, — ale do djabła, jakoś mi się język poplątał i odpowiedziałem tylko:
— Nie, nie był.
Ona popatrzyła na mnie, na książki, i upuściła chusteczkę. Rzuciłem się z całej siły, pośliznąłem się na przeklętej posadzce, i o mały włos nie rozbiłem sobie nosa, zatrzymałem się jednak i pochwyciłem chusteczkę. Boże mój! co za chusteczka! cieniusieńka, batystowa, cała ambrą przesiąkła, tak i wionie od niej generalstwo!... Podziękowała mi, cokolwiek uśmiechając się, tak, że cukrowe jej usteczka prawie się nie poruszyły, i potem wyszła. Siedziałem jeszcze z godzinkę, gdy wtem wszedł lokaj, mówiąc:
— Idźcie, Aksenty Iwanowiczu, do domu, bo pan wyjechał z domu.
Cierpieć nie mogę tej fagaserji: rozwali się w przedpokoju i nawet głową nie kiwnie.
Mało tego: pewnego razu, jednemu z tej hołoty przyszło do głowy, nie wstając z miejsca, traktować mnie tabaką.
— A czy ty wiesz, głupi muzyku, że ja jestem urzędnikiem, i do tego szlachetnie urodzonym!
Wziąłem jednakże czapkę, ubrałem się w płaszcz, dla tego, że te draby nigdy mi go nie podadzą, i wyszedłem.
W domu po większej części leżałem na łóżku. Potem przepisywałem bardzo ładne wierszyki: „Chwilkę mej lubej nie widząc, sądzę, że rok jej nie widziałem, sam siebie i życie swe nienawidząc; czyż mogę tak żyć! powiedziałem.“ Musi to być zapewne utwór Puszkina. Ku wieczorowi, okutawszy się w płaszcz, chodziłem około ganku Jej Ekscelencji, i długo czekając, czy nie wyjdzie wsiąść do karety, bym mógł spojrzeć na nią raz jeszcze; ale nie, nie wychodziła.
Rozwścieklił mnie naczelnik wydziału. Gdy przyszedłem do bióra, zawołał mnie do siebie, i dawaj że prawić:
— Człowieku, zmiłuj się, co też ty robisz?
— Jakto co? ja nic nie robię, — odpowiedziałem.