Owóż bohater nasz znajdował się już na moście. Nie omieszkał najpierw opatrzyć pozycję, a następnie, wychyliwszy się za poręcz, nibyto z chęcią przypatrzenia się ilości ryb przepływających, cisnął zręcznie do rzeki szmatę z nosem. Uczuł, jak gdyby zeń spadło naraz z dziesięć cetnarów wagi: uśmiechnął się nawet z zadowoleniem. Zamiast jednak udać się na zwykłą wędrówkę w celu golenia podbródków urzędniczych, zwrócił swe kroki ku wystawie nęcącej napisem: Jedzenie i herbata — z chęcią zażądania szklanki ponczu; gdy wtem, ujrzał o kilka kroków od siebie policyjnego dozorcę, szlachetnej powierzchowności, z szerokiemi bokobrodami, przy szpadzie i w stosowanym kapeluszu. Omal nie zemdlał; a w tej samej chwili dozorca skinąwszy nań, zawołał:
— A chodźno tu, mój kochany!
Pan Jakób znając się z przyjętemi formami, zdaleka już zdjął czapkę i śmiało podszedł do dozorcy.
— Moje uszanowanie! — rzekł z całą swobodą.
— Nie, nie bratku, nie o to chodzi... Powiedz no, co też robiłeś tam na moście?
— Dalibóg, panie, chodziłem golić, a wracając, zajrzałem tylko, jaki jest bieg wody.
— Kłamiesz, kłamiesz! Tem się nie wykręcisz. No, opowiadaj!
— Ja, Waszą Cześć, dwa razy w tygodniu, ba nawet trzy razy, gotów jestem golić bezpłatnie, — przedkłada Jakób Iwanowicz.
— O, nie! przyjacielu, to bagatela! Mnie trzech cyrulików goli, i mają to sobie za zaszczyt. Racz no mi opowiedzieć, co tam robiłeś?
Trupia bladość pokryła oblicze indagowanego...
W tem miejscu zdarzenie owe ginie w pomroce, i co dalej zaszło — nikomu niewiadomo.
Kollegialny asesor Kowalów przebudził się pewnego dnia wcześnie, i wykonał ustami zwykłe swoje brr... co zawsze ocknąwszy się czynił, chociaż sam nie wiedział dla czego? Kowalów ziewnął,