Niech cię djabli porwą! idź, już idź! i zawołaj do mnie gospodarza.
Jeść mi się chce zawzięcie. Przeszedłem się cokolwiek, sądząc, że apetyt przejdzie — djabła tam, nie przechodzi. Gdybym był moich pieniążków w Penzie nie przeszastał, wystarczyłoby na odjechanie do domu. — Jednakże ten piechotny kapitan zręcznie mnie podchwycił; ale bo też do zadziwienia, jak cudnie stosika przerzyna. — Wciągu kwadransa ograł mnie do szeląga — Ślicznie gra! ah, żebym go mógł jeszcze spotkać, ale jak? na to trzeba czasu, zdarzenia, a ja chciałbym co prędzej dojechać do domu: bo mi ta droga do żywego dojadła. — W rzeczy samej, takie nędzne miasteczko; nie ma w niem nic, co się zowie: nic. — Tu w pobliskim handlu jesiotry jeszcze dość znośne, ale te przeklęte kupczyki mało ich dają na spróbowanie, (prześpiewuje sobie coś z Roberta, potem poświstuje: „Nie szej ty mnie matuszka“ nareszcie ani to ani owo.) Nikt nie przychodzi.
Gospodarz kazał mi się zapytać, czego pan potrzebujesz?
A, to ty bracie! czyś zdrów, czyś wesół?