Jaki Dobczyński... Tobie się zawsze coś wyobraża... To zupełnie kto inny. (macha ręką) Hej panie, panie! proszę tu do nas! prędzej!
Doprawdy mamo, to Dobczyński.
I znowu — aby się tylko sprzeciwiać. Mówię ci, że to nie on.
A co? a co, mamo? widzisz że to on sam.
A, tak... to Dobczyński, teraz dobrze widzę — na cóżeś się sprzeczała? (krzyczy w okno) Prędzej, prędzej! jeszcze prędzej. No, cóż tam? gdzież oni są? he?... Mówisz pan tak cicho, że nic nie słyszę. — Co? bardzo srogi?... he?... A mąż mój, mąż?..! (odstępując od okna mówi z nieukontentowaniem). Co za głupiec, niechce mi powiedzieć, dopóki nie wejdzie!
No, powiedz mi pan proszę: czy masz sumienie? Ja w nim jednym całą ufność pokładałam, jako w człowieku uczciwym: wszyscy z domu powychodzili i pan za nimi! a ja dotąd od nikogo nic dowiedzieć się nie mogę! nie wstydzisz że się pan?... ja trzymałam do chrztu jego dwoje dzieci: Walusia i Dorotkę, a pan tak ze mną postępujesz!
Dalibóg, kumeczko, tak żywo biegłem złożyć ci moją uniżoność, że dotąd tchu złapać nie mogę. Witam pannę Maryannę!