Rozdzielono ich i sprowadzono do osobnych sal. Niechludow i książę byli przyjaciółmi.
— Pójdź — rzekł Niechludow — na miłość boską, namów go...
Książę poszedł. Jaśnie pan odparł:
— Nie boję się, ale z takim żółtodziubem nie wdaję się w żadne afery. Nie chcę. Dla mnie sprawa jest zakończona.
Mówili jeszcze długo ze sobą, a potem zamilkli. Od tego czasu przestał jaśnie pan do naszego lokalu przychodzić.
Gdy chodziło o takie sprawy, był Niechludow bardzo czupurny, istny kogucik, miał dużo ambicji; ale co się tyczy pewnej innej rzeczy, był jeszcze dzieckiem, nic nie wiedział. Przypominam sobie następujące zdarzenie:
— Kogo masz tu w mieście? — zapytał książę Niechludowa.
— Co? nikogo?
— Pocóż?
— Co znaczy: pocóż?
— Dotychczas tak żyłem. Dlaczegóżby nie miało i dalej tak być?
— Co znaczy: tak żyłem? Niemożliwe!
I roześmiał się głośno. Pan z wielkim wąsem śmiał się również. Kpili z niego widocznie.
— A więc nigdy? — pytają.
— Nigdy.
Śmieją się do rozpuku. Zrozumiałem oczywiście
Strona:PL Nowele obce (antologia).djvu/135
Ta strona została uwierzytelniona.