— Czy nikt nie wchodził, ani wychodził z tego domu, od czasu, gdy śnieg zaczął padać?
— Nikogo tu nie było — zapewniał ciągle portjer.
— Więc ciekaw jestem, co to jest? — rzekł ksiądz, wskazując na ziemię.
Wszyscy spojrzeli we wskazanym kierunku. Flambeau zaklął po francusku. Pośrodku bramy widniały wyraźnie na białym, świeżym śniegu, szare ślady czyichś stóp.
— Boże! — zawołał mimowoli Angus. — Znowu ten niewidzialny człowiek. — I nie namyślając się, pobiegł po schodach na górę; za nim podążył Flambeau. Tylko ksiądz Brown pozostał, przyglądając się wciąż śladom na śniegu, jakgdyby wogóle cała sprawa przestała go interesować.
Doszedłszy na górę, Angus odnalazł guzik i drzwi otworzyły się przed nimi. Ogólny wygląd przedpokoju nie zmienił się od jego wyjścia. Było tylko trochę ciemniej, i tylko gdzieniegdzie odbijały się blaski zachodzącego słońca. Bezgłowe lalki stały, jak poprzednio, ustawione w dwa szeregi, tylko skutkiem ciemności, które zatarły ich właściwe kontury, bardziej niż przedtem, przypominały żywych ludzi. Na podłodze, gdzie przedtem leżał ów papier ze słowami wypisanemi czerwonym atramentem, teraz stała mała kałuża, jakgdyby ktoś rozlał czerwony atrament, Ale to nie był atrament. Flambeau, z okrzykiem „morderstwo“, wbiegł do mieszkania i zaczął obszukiwać wszystkie kąty. Ale nie znalazł nic. Izydora Smythe’a nie było w mieszkaniu, ani żywego, ani umarłego.
Strona:PL Nowele obce (antologia).djvu/58
Ta strona została uwierzytelniona.