Strona:PL O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze 026.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Niema przy nich nikogo, ani doktora, ani zakonnic, ani infirmarza, słowem zgoła nikogo. Ja tu jestem wszystkiem: kapelanem, zakrystyanem, ogrodnikiem, infirmarzem, gospodarzem i t. d. O aptece mowy jeszcze niema. Mój pałac tuż przy kościele, składa się on z dwóch pokoi (bez podłogi naturalnie) i małej stajenki na jednego konia (często dają nam konia, bo trzeba jedną Mszę Św. odprawić u siebie, a drugą tegoż samego dnia o parę mil dalej, więc piechotą nie możnaby zdążyć) na dole, a na górze jeden pokój (moja sypialnia, gabinet, salon, refektarz) a naprzeciw kuchnia (pieca niema wcale, tylko podpala się ogień, a na trójnogu żelaznym stawia się to, co się chce ugotować). No i cóż więcej? No nic, cały dom już opisany z najdrobniejszymi szczegółami. Schody z parteru na piętro mają poręcz (właściwie to drabina, ale jakże takiego słowa można użyć, opisując pałac?)
O kilkadziesiąt kroków od schroniska cmentarz dla trędowatych. Zabieram się dopiero powoli do urządzenia wszystkiego, ale cała bieda w tem, że nie mam o co ręce zaczepić, ani grosza przy duszy. Niech Ojciec będzie tak łaskaw zbierać dla moich biedaków jałmużnę, gdzie się da; tylko posyłając, proszę wyraźnie pisać prokuratorowi, że to dla moich trędowatych, bo inaczej te pieniądze mogłyby być użyte na inne potrzeby missyi, np. dla innych trędowatych. Mnie zaś proszę pisać każdym razem, wiele Ojciec posłał — dobrze?
Moje schronisko leży w górach o dwie dobre godziny drogi od Tananariwy; jest jeszcze w naszej missyi drugie schronisko, ale tam nie byłem, bo ono odległe o 8 dni drogi.
Dołączam Ojcu fotografię, stosownie do otrzymanego od Ojca zlecenia, ale bardzo Ojca proszę