Strona:PL O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze 038.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Może sobie drogi Ojciec wyobrazić moje zdziwienie i radość zarazem, kiedy Francuz, zapaliwszy papierosa, powiedział mi, że spieszy z powrotem do miasta, żeby ujść przed deszczem i niema czasu zwiedzać schroniska, wstąpił tylko, żeby mnie prosić o pozwolenie zajęcia się chorymi, t. j. żeby ich co tydzień raz mógł opatrzyć i każdemu dać odpowiednie lekarstwo. Zapewniał mnie, że miał wiele do czynienia z trędowatymi i wie jak im można ulżyć, bo wyleczyć tego zupełnie nie można. Dodał przytem, że nie przybywa oficyalnie od rządu przysłany, tylko sam z własnej ochoty, bo — mówi — nie można tak ludziom dawać się męczyć i cierpieć bez żadnej pomocy. Zkąd wiedział, że ci biedacy nie mają żadnej pomocy, tego nie wiem, pierwszy raz w życiu zobaczyłem go wtedy. Powiedziałem mu otwarcie, że mu bardzo wdzięczny jestem i dziękuję w imieniu chorych, ale prosić o to nie śmiałbym, bo nie mam ani grosza. On mi mówił, że wszystko chce robić bezpłatnie i lekarstwa i potrzebne opatrunki też dawać bezpłatnie, li-tylko dlatego, żeby ulżyć tym nieszczęśliwym. Lekarstw daćby nie mógł, gdyby mu rząd nie pozwolił brać ze szpitala, ale on pomówi o tem z generałem. Prosiłem go tylko, żeby o tem pomówił z przełożonymi missyi, ponieważ ja decydować w tej rzeczy bez nich nie mogę i jeszcze raz podziękowawszy mu w imieniu chorych i od siebie za jego dobre chęci, pożegnałem go. Po jego odjeździe nakazałem moim chorym, żeby się modlili o uskutecznienie zamiaru doktora, a sam gorąco podziękowałem Matce Najśw. za pomoc. Czem i jak się to skończy, jeszcze nie wiem, ale mam nadzieję, że pomyślnie, boć przecie nie kto inny, ale Matka Boska sama kieruje sprawą.