Strona:PL O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze 092.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

pujący tu X. Prowincyała), bo bez niego nie można w tej rzeczy poradzić. Idę do X. Bardon, który obecnie zajęty budowaniem konwiktu w innej części miasta. Przedstawiam mu całą rzecz i proszę zarazem, żeby to załatwił, nie biorąc nic z tych pieniędzy co dla mnie Ojciec przysyła, bo jak zaczną mnie potrochu obdzierać z jałmużny, którą z kraju dostaję, to nigdy nie będę mógł wybudować schroniska. X. Bardon powiedział, że narazie jakoś chorych zabezpieczy się od deszczów i zaczął rozpytywać o jałmużnę na schronisko, wysłuchawszy mnie, powiedział: »Źle cię Ojcze poinformowano, za 30.000 franków schroniska nie będzie takiego jak chcesz, to jest coś porządnego, coby mogło potrwać jakiś czas, za te pieniądze można było kiedyś to zrobić, ale nie dziś przy takiej drożyźnie. Wybudować kilka baraków, które po każdym deszczu trzeba będzie naprawiać, jak te, które masz obecnie, to nie warto — jak budować, to już coś trwalszego, a przytem zwróć uwagę na następne rzeczy: w miejscu zaludnionem budować schroniska rząd nie pozwoli, musisz go wystawić na pustyni, dróg nie mamy, każdy kamyk, każdy kawałek drzewa muszą ludzie przynieść. Robotnik drogi, materyał również, zwłaszcza drzewo, utrzymanie dla chorych choćby najlichsze, zapewnić trzeba, bo nie można im dawać z głodu umierać. Pisz zatem gdzie tylko możesz, zbieraj jałmużny, a jak będzie tyle ile trzeba, to wybudujemy. Na takie schronisko trzeba nie 30.000, jak ci mylnie powiedziano, ale 150.000 fr. Mnie możesz wierzyć, bo nic nie robię tylko wciąż buduję, aż mi dokuczyło, wiem zatem dokładnie, jaka cena wszystkiego obecnie, a że od tak dawna wciąż buduję, więc się trochę znam na rzeczy. Miejmy w Bogu nadzieję, że będziemy mogli mieć schronisko, tylko ciągle proś i proś o jałmużnę.«