Strona:PL O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze 100.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

ma ze sobą zrobić? Zewsząd go pędzą, wychodzi zatem na to, że po ziemi chodzić mu nie wolno, w wodzie przecież siedzieć, ani w powietrzu latać nie może, więc gdzie ma się podziać? Niedawno przyszedł do mnie chłopczyna, mogący mieć najwięcej jakie 10 lub 12 lat, sierota, ani ojca, ani matki niema. Dotychczas żył tem, że pasł woły u jakiegoś Malgasza, dostał trądu i przepędził go od siebie ten właściciel wołów, żeby się trądem nie zarazić. Aż mnie nie wiem co się robiło, gdy tego dzieciaka z kwitkiem odprawiałem, ale cóż mam robić, kiedy inaczej nie można. Takie przytem to biedactwo było wątłe, takie wychudzone, że pojąć doprawdy nie mogę, jak ten okrutnik, u którego dzieciak pasł woły, miał serce i odwagę wyrzucić go z domu. Dotychczas zapomnieć tego dzieciaka nie mogę i gdybym mógł, to zdaje mi się, że z prawdziwą przyjemnością wygarbowałbym skórę na grzbiecie temu właścicielowi wołów za jego nieludzkie obejście się z dzieciakiem. Kiedy rozmyślam nad położeniem tych nieszczęśliwych i nad sposobami, jakby im ulżyć, to zdaje mi się, że dopiero wtedy swobodniej odetchnę, gdy będę miał schronisko z zapewnionym utrzymaniem przynajmniej na 200 chorych. O większej liczbie na razie nie marzę, bo i utrzymać byłoby niemożliwem i nie byłbym w stanie obsłużyć wszystkich sam jeden. Z 200 chorymi przy pomocy Najświętszej Matki jeszcze dam sobie radę i sam, ale więcej trudno. Et głupstwo zresztą to wszystko, byleby prędzej mieć schronisko, a jak takowe już stanie, to wtedy ex re consilium.
Może Ojciec będzie niekontent, że znowu w moim liście żale i utyskiwania, nie moja w tem wina; chciał Ojciec, żebym Mu przysłał ztąd więcej wiado-