Strona:PL O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze 161.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

wany«, ale zastosować go tutaj żadną miarą się nie da w praktyce. Niejeden z czytających Missye, może powie, albo już nieraz powiedział o mnie: »jakiż ten ksiądz nieporadny, wszak musiał z pewnością zebrać już trochę grosza, poco trzymać tych biednych chorych w takiej nędznej dziurze? Tymczasem wybudować tyle, na ile zebrany pieniądz pozwala i mieścić tam chorych, a potem w miarę przybywania jałmużn, dobudować coraz dalej — lepsza, zdaje się, ciasnota, którąby musieli chorzy znosić nim całe schronisko stanie, niż taka nędza, jak obecnie«. Prawda to jest, i zrobiłbym tak z pewnością, ale ani myśleć o tem, bo na przeszkodzie stoi jedna tylko wprawdzie, ale nieprzezwyciężona trudność, mianowicie: że tam, gdzie mieszkają trędowaci, żaden robotnik za żadną płacę robić nie chce, bo się boją sami zarazić. Więc zbudowawszy przypuśćmy jeden pawilon, jakże potem dalej budować bez robotników? Nie ma na to rady, muszę czekać aż się zbierze tyle, ile mi trzeba na wystawienie całego schroniska; jak wszystko będzie zupełnie ukończone i urządzone jak zewnątrz tak wewnątrz, wtedy dopiero będę mógł wprowadzić i ulokować moich biednych pensyonerów. Nie raz już i nie dziesięć suszyłem sobie głowę nad tem, jakby to choć częściowo przyspieszyć, ale, jak Ojciec sam widzi, niema sposobu, trzeba cierpliwie czekać i znosić nędzę, póki się nie da wszystko za jednym zachodem zrobić. Ot zaraz mogę Ojcu przytoczyć jeden fakt, z którego Ojciec pozna, jak bardzo ludzie boją się trądem zarazić. Trzeba było na barakach, w których obecnie mieszkają moi chorzy, poprawić dachy przez burzę popsute z niektórych miejscach, bo woda zalewała wnętrze, jak już to, zdaje się mi, kiedyś Ojcu opisałem. Po skończonej robocie, przychodzi do mnie robotnik, który