Strona:PL O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze 194.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Wprawdzie bardzo mało tej szarańczy, ale coś się mnie to złowrogo trochę wydawało. Kto wie, myślę sobie, czy to nie kwatermistrze tych szkodników wysłani naprzód dla upatrzenia miejsca na nocleg dla całej hurmy. Było mniej więcej około 5 popołudniu. Wyszedłem z chaty, obejrzałem wokoło co się święci, a nie widząc nic więcej oprócz tej garstki, krążącej na jednem miejscu, powiedziałem tylko kilku chorym siedzącym pod barakami, żeby uważali, bo zdaje się, że szarańcza ma zamiar u nas przenocować, potem wróciłem znowu do swojej roboty. Na tym kawałku ziemi bardzo mało wprawdzie posadzono, bo niewielu może pracować. Ot trochę manioku, kukurudzy, fasoli, harbuzów i po paradzie. Że to jednak stanowić może kilkudniowe utrzymanie tych co pracowali, a zwłaszcza że to z takiem wysiłkiem zdobyte, bo co może zrobić z łatwością zdrowy, to nie trędowaty, więc bardzo mnie o to chodziło, żeby przyszły zbiór ocalić. Naraz około godz. 6½ rozległy się krzyki: »valala! valala!« (czytaj walàl, walàl) czyli szarańcza, szarańcza. Wybiegłem co prędzej i zobaczyłem zbliżającą się ku nam jakby chmurę dość nie wysoko lecącą. Kazałem natychmiast dzwonić, a wszystkim kto może się ruszać, kazałem iść do pędzenia szarańczy. Dwóch zostawiłem przy dzwonku, żeby się zmieniali, jak się który zmęczy dzwonieniem, a reszcie krzyknąłem: krzycz, stukaj czem kto może, żeby jak najwięcej hałasu było, to nie siądą tu te szkodniki. Malgaszom w to graj, u nich nic nigdy cicho obejść się nie może, więc też nie trzeba im było tego dwa razy powtarzać. Powstały krzyki, wycia, świstania, stukania czem i w co kto mógł, słowem wrzawa co się zowie; darło się moje czarne ptactwo tak, że już chyba trudno więcej. Czy ludzie co zrobią, czy nie, to jeszcze pytanie, pomyśla-