Strona:PL O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze 247.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

siła, a niedługo potem skonała. Mam zatem w Bogu nadzieję, że ta dusza jest już w niebie. Oprócz tego mam jeszcze i tę pociechę, że umarła ona z trądu, a nie z głodu.
Wie Ojciec, że pomimo ustawicznych roztargnień, z któremi mój urząd połączony, jestem ciągle jakby w rekollekcyach. Niedostatek, cierpienia, śmierci i t. d., na które ustawicznie patrzę, tak wyraźnie jakby namacalnie pokazują mnie marność i znikomość wszystkiego, co stworzone; tak jasno przedstawiają, że człowiek jest tylko w podróży, a nie w ojczyźnie na tej ziemi, że wątpię, czy w rekollekcyach można lepiej przejąć się temi prawdami. Cała bieda tylko w tem, że nie umiem korzystać z tego tak, jakbym chciał i powinien. Może Ojciec sobie przypomina na liście, który kiedyś moi chorzy do Ojca pisali, było podpisanych dwóch katechistów: Michał i Rafał. Michał dawno umarł, jak już Ojcu pisałem. Temi dniami Rafał pożegnał się też z tym światem, proszę Ojca o modlitwy za jego duszę. Obecnie trąd więcej bruździ, niż przedtem; straciłem niedawno kilku z moich chorych. Mam w Bogu nadzieję, że się z nimi zobaczę kiedyś w niebie, bo po katolicku poumierali ci nieszczęśliwi. Żeby mnie tylko Bóg pozwolił tak umrzeć, jak nie jeden z nich. Jedna z chorych ubawiła nas nieco swoją chorobą. Woła mnie i mówi: »Ojcze, ogromnie boli mnie wewnątrz, daj ostatnie namaszczenie, bo może prędko już umrę.« Kontent byłem, że boi się umierać bez zaopatrzenia, ale przytem jakoś mnie się wydało, że śmierć nie zagląda jej jeszcze w oczy. Gromadka chorych zebrała się koło jej izby i chcieli zaczynać modlić się za quasi konającą. Trąd jeszcze nie bardzo był u niej rozwinięty, starą też nie jest. Rospytałem dokładnie, gdzie ją boli, i zobaczywszy puls i język, powiedziałem jej,