Strona:PL O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze 260.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

udać się do Fianarantsoa. W Tananariwie musiałem przebyć kilka dni dla przejrzenia i przepakowania rzeczy przysłanych przez Sodalicyę św. Piotra Klawera dla moich chorych. Było tego sporo, więc miałem roboty dość. Mimowolnie przypomniały się mnie dawne czasy, jak z Braćmi zakonnymi pakowałem i wyprawiałem rzeczy konwiktorów jadących na wakacye. Skończywszy to pakowanie, myślałem że już będę mógł wyruszyć do Fianarantsoa, tymczasem rozchorowałem się, jakem to Ojcu poprzednio pisał. Markotno mnie było, to prawda, ale trudna rada ultra posse nemo tenetur. Wreszcie wyzdrowiałem za łaską Bożą i namyślam się wynosić z Tananariwy. Tymczasem X. Biskup opiera się temu stanowczo, mówiąc, że dla wielu przyczyn nie może zgodzić się na to, żebym założył schronisko u Betsileów, a najbardziej dlatego, że w Imerynie okropnie szerzy się trąd, to raz, a powtóre, że niepodobna opuścić moich chorych w Ambahiwuraku, kiedy już od tak dawna misya ich utrzymuje. »Szukajmy jeszcze — mówi X. Biskup — może Bóg da, że przecie coś się znajdzie.« I zatelegrafował do Ojca Bardon (gen. przeł. naszej misyi), że mnie puścić nie może. Przesiedziałem przeszło miesiąc jeszcze w Tananariwie, robiąc w różne strony wycieczki dla znalezienia miejsca dogodnego, ale wszystko napróżno. W pobliżu Tananariwy, jak chciał X. Biskup, nic znaleźć nie mogłem. Otwarcie Ojcu mówię, że nie mam wcale na sumieniu, żebym się był przez ten czas choć na chwilę nie zgadzał jak najzupełniej i najpokorniej z wolą Bożą, ale mimo to, łatwo sobie Ojciec wyobrazi, co się we mnie działo. Razem wziąwszy wszystko, przeszło dwa miesiące jak nie widziałem moich drogich chorych. Byłem w Tananariwie, a dusza w Ambahiwuraku. Co poniedziałek idą tragarze z ryżem dla moich chorych.