cego młodzieńca, którego on już wczoraj wieczór palącego fajkę zastał, a którego mu teraz z wszelką uroczystością jako: pana Karola Bates przedstawiono.
Wszyscy czteréj zasiedli potém razem do śniadania, składającego się z kawy i kilku ciepłych bułek z szynką, które Smyk w kapeluszu swém przyniósł.
— No i cóż? — ozwał się nakoniec Żyd do Smyka, spoglądając z ukosa na Oliwera; — spodziewam się przecież, żeście dzisiaj rano pilni byli w pracy?
— I to bardzo pilni, — podpowiedział Smyk.
— Jak bobry, — dodał Karolek Bates.
— Dobre, poczciwe z was chłopcy!.... bardzo poczciwe, — pochwalił ich Żyd. — Cóżeś ty przyniósł Smyku?
— Kilka pularesów, — odpowiedział młodzieniec.
— Czy wyłożone? — zapytał Żyd drżąc z chciwości.
— I to suto!
Odpowiedział Smyk, wyjmując z kieszeni dwa pularesy, jeden zielony, a drugi czerwony.
— Nie tak jeszcze, jakby być powinny, — odparł Żyd, zbadawszy je wewnątrz starannie, — ale zawsze dobrze i ładnie zrobione.... Zręczny z ciebie robotnik, nieprawda Oliwerze?
— W istocie bardzo zręczny, Sir, — potwierdził Oliwer prostodusznie.
Pan Bates, to słysząc, głośnym parsknął śmiechem z wielkiém zadziwieniem Oliwera, nie mogącego tego pojąć, ażeby się z czegoś podobnego, jak jego odpowiedź, śmiać można.
Strona:PL Oliwer Twist T. 1.djvu/127
Ta strona została skorygowana.