Strona:PL Oppman Artur - Monologi II.djvu/018

Ta strona została uwierzytelniona.

Że dłużej wytrwać nie mogąc w milczeniu,
Kląkłem, nie bacząc na krzywdę w odzieniu,
I głosem wielkim, iak basso profundo,
Ryknąłem z płaczem: — „Panno Kunegundo!“

Kundzia łypnęła lazurowem oczkiem,
Potem podeszła lekkiej sarny kroczkiem
I szczerząc ząbki, jako perły świeże,
Szepnęła: — „Słucham, panie Onuferze!“
Tedy ja: — „Kundziu, godna uwielbienia,
Nie bądź-że z drzewa, albo-li z kamienia!
Wyznacz mi schadzkę, bielsza nad lilije,
A jeśli niechcesz — na śmierć się zapiję!“

Na takie dictum rzecze Kundzia czuła,
Kiwając główką, jak turecki mułła:
— „Dzisiaj wieczorem w altanie w ogrodzie
Niech waszmość będzie o księżyca wschodzie.“
Myślałem w dzionek o mojej Korduli,
Jak ją całuję, jak się do mnie tuli,
A kiedy zeszedł wieczór zadumany
Do ogrodowej skradam się altany.

Patrzę: ktoś w kątku stoi w szacie długiéj;
Krwi mi do głowy uderzyły strugi:
— „O Kundziu! — krzyknę — o moje kochanie!“
I łap! ją za dłoń...

— „A tuś mi gałganie!
A tuś, nicponiu!“ — wrzaśnie postać owa,
I nuż tłuc pałką, (a pałka dębowa!)
Po łbie, po karku, po przodzie, po zadzie —
Ledwo kij odjął, znów go na mnie kładzie,
Jako bębnista bębni na mej skórze,
Z góry do dołu, a z dołu ku górze!