Strona:PL Oppman Artur - Monologi II.djvu/035

Ta strona została uwierzytelniona.

podoła nigdy przecie. Matkę każdy z nas mieć musi, my — matkami być umiemy... więc cóż będzie, gdy się teraz tej godności wyrzekniemy?...
Na to ciocia mi powiada: — „Jeszcze, Cesiu z ciebie dziecko! Wiesz? iść za mąż, to się zgubić! To w pułapkę wpaść zdradziecką. Jakby ognia strzeż się mężczyzn, trwaj w panieństwie aż do zgonu! a doczekasz się od świata — wiecznotrwałej sławy plonu.“
Pilnie cioci wysłuchałam. Od tej chwili zawsze razem nad księgami, gazetami siedziałyśmy codzień głazem. Obchodziły mnie kongresy, mądrych kobiet polemiki, a na braci i kuzynów wyrabiałam straszne krzyki! Bujne włosy strzygłam krótko, bo w czytaniu przeszkadzały, papierosy też paliłam — chociaż mdłości mi sprawiały. Do rozpuku wciąż się śmiałam nad małżeńskiem każdem stadłem... Ciocia zwała mnie „swą chlubą“ — wszyscy inni... czupiradłem...
Tak minęły cztery lata. Na ganeczku kiedyś siedzę, aż tu pędzi jakiś jeździec, niedaleko tak o miedzę. Wprost do dworu galopuje, siwek parska pełen buty, młody jeździec z śliczną twarzą, siedzi na nim jak przykuty. Potem konia spiął ostrogą — smyrg! i skoczył przez sztachety!
— Cesiu! — woła, — to ja! Stasio! Tyś to, Cesiu? czy też nie ty? Cóż tak stoisz, jak laleczka, zamiast witać kuzyneczka! Sześć już lat cię nie widziałem!... No! nachylże mi usteczka!“
I nie myśląc ani chwilki (chociaż chciałam się ratować), złapał urwis mnie za szyję, nuż całować i całować!
Wycałował moje skronie, usta, oczy, buzię całą, a w źrenicach jego czarnych coś jak płomień migotało... Sama nie wiem co to było, lecz