Strona:PL Orkan - Czantorja.pdf/10

Ta strona została przepisana.
WSTĘP

Opowieść niniejsza snuje się dookoła rozwidla gór, które wysokiemi zboczami swych ramion obejmują zespad źródeł, jako i pierwszy rozpęd kwietnolicej, z połąki dwóch siestr śródleśnych urodzonej Wisły.
Nie mówimy o czasach pradrzewnych, kiedy góry te ogniem jeszcze nieugasłym dyszały w swem wnętrzu, a słońce przetaczało się nad niemi w oparach gęstych, czerwone, kiedy rosły tu nieznane dzisiaj drzewiska, skrzypy wyniosłe jak maszty, paprocie w bujności rostu palmom rozłożystym równe (mówią nam o tem pokłady węgla głębokie), — a na górach tych żyli zaginęni w zmierzchu odległych wieków wielgoludzie, o których dziś słuch jeno ledwo-majaczny się plącze. (Stał np. taki — mówi gadka — na jednym wierchu góry, a drugi na drugim. Dzieliła ich szeroka roztoka-dolina. Ale cóż to dla obu wielgoludów było? Woła ten pierwszy: — „Janie! podaj mi kijanie!“ Tamten wyciąga nad doliną ramię i podaje mu na drugi wierch kijań, której ten potrzebował do łupania drzew.)
Wszystko pradrzewiej było przeogromniałe, olbrzymie. Z tego też czasu gadki chodzą, o jakichś jaszczurach strasznych, dochodzących w długości cielska, pokrytego pancerzem ostrym, do stu sążni; — o jakichś