Nastręczali się różni, ale żadna z tych ofert nie nadawała się do poważnego traktowania. Albo ceny były zbyt wysokie, tak, że kościół za nie, podług zdania proboszcza, możnaby było wystawić, albo znowu zbyt niskie, tembardziej nie wzbudzające zaufania.
Aż wreszcie trafił się malarz odpowiedni. Polecał go sam ksiądz prałat, z miasta, gdzie mieściły się władze konsystorjalne. Ksiądz proboszcz pojechał umyślnie na miejsce, aby się z owym malarzem rozmówić.
Już mu się z pierwszego widzenia spodobał. Gdy mu bowiem wyłożył, o co chodzi, i zapytał go wkońcu, czy się może podjąć sam takiego zadania, on wcale się tem nie zaalterował, lecz, jakby szło o rzecz bagatelną, odrzekł z niedbałością pewną, w czem taiła się i skromność artysty i pewność swojego fachu:
— Czemu nie. Zrobi się. Malowało się różne rzeczy...
Miał zaś ten sympatyczny, jaki mają dzieci miast i ulicy, akcent mowy, który przecina wszelkie wątpliwości.
Na nieśmiałe zapytanie księdza, jaką cenę stawiałby za odmalowanie całego kościoła łącznie z zakrystją, odrzekł z prostotą:
— To... jak zwyczajnie — od metra. Obraz jak przyjdzie na ścianę lub sufit, to osobna dopłata; ołtarze też.
Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/112
Ta strona została przepisana.