Gdy w oznaczone święto otwarto kościół i uderzono w dzwony, lud, zgromadzony liczniej jak na odpust, wpłynął potokiem do wnętrza, zajmując całą przestrzeń widną, wypełniając ją po brzegi.
Wszystkie oczy poczęły obiegać po ścianach, wieszać się u sufitu. Rozchodziły się szepty podziwu, półgłośne uwagi — wesele świeżych barw odbijało się w oczach i twarzach zebranych.
Ksiądz, przyodziany w nowy ornat, wyszedł przed ołtarz ze sumą.
Organy, dawno niesłyszane, poczęły buczeć przeciągle.
Teraz, w czasie modłów mszalnych, ludzie, mając czas, gdy wrażeniu pierwszemu stało się już zadość, poczęli skraja opatrywać cuda malowideł.
Przedewszystkiem uderzał ich ołtarz, bijący odblaskiem zapalonych świec. Myśleli: czy to ten sam, czy nie ten? Tamten był biały — a ten oto czerwony, i złota pełno na nim. Nie dziwili się teraz składkom — tyle złota — musiało to kosztować!... Czy piękniejszy jest ten? Różne co do tego były zdania. Wielom żal było „tamtego“ ołtarza, który od dziecka widzieli.
— Już to ten jakby inny; bogatszy widzi sie, ale nie ten.
Wiele oczu zatrzymało się chwilę ze zdziwieniem na figurach biskupów, stojących po bokach. Byli cali wyzłoceni, a stopy, ręce i twarze mieli brunatno-czerwone, jakby pomazane krwią. Za-
Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/125
Ta strona została przepisana.