Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/131

Ta strona została skorygowana.

minęło księży za jego urzędowania!... Proboszczów coś trzech, a wikarych trudnoby zrachować. Różne już miał plebańskie nad sobą władze — były i srodze gnębiące. Minęły — a on, kościelny, pozostał.
Tężeje po tych myślach w sercu. Chwila słabości przeszła. — Spojrzawszy jeszcze raz krytycznie na ludzi zebranych w kościele i na zegar w zakrystji, idzie budzić księdza wikarego.
Stanąwszy w sieni przy drzwiach, nasłuchuje chwilę, poczem puka zwolna, delikatnie.
— Kto tam? — odzywa się senny głos z pokoju.
— Ja, kościelny... Też, jegomość, czas wstawać.
— Idź do djabła! — wypada, albo ta różnie, jak kiedy.
Kościelny uśmiecha się pod wąsem wyrozumiale. „Młode to, spać sie chce, a tu obowiązek...“
Przeczekuje chwilę jakąś, poczem znów puka — już wyraźniej.
— Czego tam?
— Niech też jegomość wstają — mówi głośniej — bo już ludzie są w kościele.
— A żeby cię... zaraz, zaraz.
Kościelny cofa się na to, idzie ku bramie kościoła, tu postoi, porozmawia z tym lub z owym i wraca za chwilę ku drzwiom. — Posłuchawszy, znów puka — lecz już energicznie.
— Jegomość! Już czas największy! Naród sie niecierpliwi.