Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/133

Ta strona została skorygowana.

Jakiś mamrot głuchy się dobywa, jakby poruszył z legowiska lwa.
— Co też wyleci?... — duma, na wszystko ofiarowany.
Cisza znów. Puka po raz czwarty.
Stęknięcie groźne. „W Imię Ojca i Syna...‘“ — puka jeszcze raz.
— Ki djabeł! — wypada ze wnętrza.
— To ja, kościelny... Też, jegomość...
— Ha! To ty, Barabaszu! — dobywa się bas groźny. — Bedziesz o północku księdza budził... Czekaj-no!
Ostrzegawcze skrzypnięcie łóżka. Kościelny czyni wtył zwrot i posuwiście wymyka się na ganek.
Słychać ostre trzaśnięcie drzwiami — i znów cisza.
Stoi chwilę, dużo chwil — przechadza się — idzie ku furtce, wraca — poziera na słonko...
Darmo — już na wszystko najgorsze zdecydowany, wchodzi do przedpokoju. Przystępuje śmielej ku drzwiom — puka. Raz, drugi i trzeci.
— Kto tam?
— Też, jegomość...
— Ha! Zbóju, jużeś tu?!
— Też czas wstawać...
Uchyla z odwagą drzwi, ale tak, żeby but lecący lub co insze nie obraziło łysiny.
— Naród już czeka! — oznajmia stanowczo.