Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/157

Ta strona została przepisana.

poczuł zbudzone w ciele srogie żądze. Nie myśląc zgoła, co czyni, wstał, słaniając się, ze ziemi i cichaczem zbliżył się ku drzwiom. Już dłoń kładł na zaworze, by ją odsunąć, gdy myśl, że otwieranie uczyni łoskot, opamiętała go. Zawstydzony swym postępkiem i wielce zmartwiony, cofnął się wartko w kąt komórki.
Szatan nie posiadał się z uciechy, widząc świętego klęskę. Ledwo wstrzymując śmiech głośny, począł błaznować okrutnie, mimiczne stroić figury, wykrzywiać przed nim swój wstrętny pysk — tak, że Martynjan, nie mogąc już tego ścierpieć, zamachnął się i wymierzył mu mocny policzek... Niestety, szatan wczas uskoczył i dłoń spadła na jego własne oblicze. Głośne echo rozległo się po chacie. Martynjanowi strwożonemu wydało się, że słyszy dolatujący z izdebki obok tłumiony śmiech niewieści.
— Jakiż z ciebie głupiec — szydził szatan. — Ten policzek słusznie ci się patrzył. Nie stoję już o twoją małowartą duszę. Czyń, co chcesz: uchem nie ruszę. — I odsunął się w kąt przeciwny.
Martynjan popadł w zwątpienie. Pomyślał też z wyrzutem, że mimo jego długiej wytrwałości w walce, łaska Boża opuściła go, pozostawiając go samego wobec podstępności wroga. — Znużony, opadł w kącie na podłogę i trwał tak w znieruchomieniu chwil wiele, aż go sen litosny zmorzył.