Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/169

Ta strona została przepisana.

skałę nad nim oberwał, chcąc go zgładzić; Bóg strzegł tylko, że go ominęła. Cuda broił i zdziwiał.
Znosił to wszystko Martynjan cierpliwie i nic się doń nie odzywał, jakoby tych psot nie widział.
Wściekało to szatana jeszcze więcej. Więc razu jednego, nocą, właśnie gdy Martynjan ułożył się spać, poburzył morze tak straszliwie, iż fale wielkie zrywały się ze dna i podskakiwały z hukiem strasznym wysoko nad jego głowę.
— Już cię muszę zatopić! — ryczał szatan.
Wtedy Martynjan zawoła:
— Nędzniku! Ja się twoich strachów czarcich bynajmniej nie lękam. Mam ja ufanie w Panu moim, że cię do końca pokonam.
I począł wśród huczących żywiołów śpiewać psalm:
„Zbaw mię Panie, bo przyszły wody wielkie na duszę moją. Uwiązłem w błotnej bezdeni, przyszedłem na głębokość morską...“
A ukończywszy psalm ony, jął się modlić do Pana:
— Panie, wysłuchaj mię, a pohańbij nieprzyjaciela mego...
I wnet wszystko ucichło, a szatan z hańbą zniknął.
Miał Martynjan przez jakiś czas spokój od jego napastowań. Już myślał w zaufaniu, że się go pozbył nadobre. A on zdrajca tymczasem coś lepszego obmyśliwał.