Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/170

Ta strona została przepisana.

Jednego dnia, cale spokojnego, płynął z dalekich stron okręt, na którym wiele białogłów się znajdowało. Gdy ów okręt, zmyliwszy szlak, przepływał właśnie opodal wysepki — co szatan nie przedsięwziął w złości...
Uczynił nagły wicher i rozbił okręt o skałę podwodną, tak, iż wszystkie one białogłowy wraz z załogą okrętu potonęły, a tylko jedna, najpiękniejsza, deski się uchwyciwszy, gnana wiatrem pomyślnym, płynęła prosto do brzegu, na którym stał Martynjan...
Widzi on tedy jakoby ową syrenę, wynikłą z morskiej głębiny, cale rozkoszną i pierśmi różanemi ponad pianę wodną wyniesioną...
Dumał uciekać, kiedy właśnie ona, dopłynąwszy do brzegu i czepiając się słabemi rękoma skały, przejmującym głosem zawoła:
— Nie daj mi zginąć, dobry mężu, poratuj, podaj rękę, bo jużem bardzo zemdlała.
Widząc to święty, że ona inaczej śmierci pewnej nie ujdzie, jedno za jego pomocą, uśmiechnie się z wyższością:
— Twoje to sidła, szatanie, jednak pociechy ze mnie mieć nie będziesz.
I rozmyśla w swem sercu:
— We większej ta jest potrzebie, niźli ona pierwsza niewiasta na ziemi. Jeżeli ją opuszczę — upadnie. Ale tak — upadnie ona sama. A jeżeli