Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/187

Ta strona została przepisana.

będzie go miał kto przewieźć. Stary już nie wyjrzy przed próg.
— Czerstwiście jeszcze, ojcze.
— Duch spróchniały. Zatem i ciało się rozsypie.
Byli już na połowie wód. Chata się przybliżała.
— A któż u was w gościnie?
— Moskal, posieleniec.
— Ach ten... Czegóż on?
— Myśliwskie prawo dla wszystkich. Czas dobry. Przybył zapolować...
— Ja chyba pójdę sam na zasiadkę...
— Lepiej razem: wiedzieć, gdzie on... Tunguzi mówią — zniżył głos — że on niby przypadkiem, trafiało się, i myśliwego ustrzelił. Jemu to nic. Jak ślinę przełknąć. Na zbrodniarza on patrzy.
Wkrótce znaleźli się na brzegu.
Stary z pomocą Wacława wyciągnął łódkę na piasek.
Podeszli ku chacie, gdzie przed progiem tlił się złożony ogień.
Brodacz leżał na ziemi koło ognia. Za ich nadejściem podniósł głowę i odmruknął coś na przywitanie.
— Rozgośćcie się — rzekł Jan — a ja pójdę popatrzyć w saki, czy się co nie złapało. Wędzona rybka na lecie nie ma smaku.
Wacław wręczył mu przyniesione skromne zapasy herbaty, cukru, soli.