I.
Na wyniosłej polanie, na jej stronie schylonej ku słońcu, przy kraju lasu bukowego, dwoje pasterzy zabawiało się w lipcowe przypołudnie gwarą, jako też patrzeniem na się, siedząc na poły leżęcy na trawie, którą woły postrzygły zębami.
Podobali się sobie: bo on miał włosy czarniawe, stręczyste i oczy — czarne ogniki wprost do samego serca wiertające; ona zaś miała włosy do lnu słońcem złoconego podobne, a oczy siwe, jakie kwiatki niektóre miewają, i to wtedy, kiedy rosa je zmyje, wyczyści, a jeno ślady wilgotności na nich poostawi.
Oboje byli rówieśni, niedawno z pasterzy owiec na pasterzy wołów wyrośnięci, i z gibkości swej przy poruszeniach podobni byli do onej młodzieży buczków, która po kraju rosnąc przy bukach-rodzicach, chwiała się za lada wiatrem.
Podobaliby się sobie i bez tych mamiących serca przyniewoleń, bowiem pasali woły sami dwoje już od świętego Jana; zaś do wzajemnej