upodoby to się przyczyniało, że nie chowali się od mała w tem samem osiedlu — mało w swoich wezwyczajach poza pasaniem się znali.
Zabawiali się przy kraju, a woły przeszły wierchem, pasęcy się, na stronę północną, gdzie więcej cienia się słało.
Słońce z południa przypiekało mocno; trawa się rozpalała, w powietrzu żar się wzmagał. Siedzący głowy kłonili ku sobie, zachylając twarze od promieni.
— Jak piecze...
— Pomknijmy sie do cienia...
— Trzaby na woły wyjrzeć...
— Po co... Nika nie pójdą... Ka mają iść? — zabiegł słowami pasterz.
I zesunęli się na dół po trawie, nie wstając, aż liście buków zakryły im słońce.
Zbliżeniem swem spłoszyli dwoje małych ptasząt; wyfurgnęły z gałęzi i usiadły wyżej.
— One sie też schroniły do cienia — pokazała z uśmiechem pasterka.
— A jakże... — przyświadczył, łowiąc oczami jej uśmiech.
Zarumieniona, odchyliła głowę. Milczeli chwilę.
— Żeby ja tak mógł.. — począł pasterz i urwał.
— Co, żebyś tak mógł?...
— Żeby ja mógł mieć taką moc, jak to drzewiej miewali niektórzy... że cobych se pomyślał, toby sie mi stało...
Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/36
Ta strona została przepisana.