— Jakie te ptaszki śmieszne... — pokazała na kraj.
Dwoje onych małych ptasząt, które poprzednio wyfurgnęły skraja, wróciły znowu na dawne swe miejsce i wieszały się po gałązkach, szepleniąc przytem coś do siebie.
— Nie wiesz — spytała — jak sie nazywają?
— Nie wiem... Czy sie to muszą nazywać? Ochrzcij je sama...
— Jedno ma czubkę czarniawą na głowie. To bedzie on... A ona zaś ma korale pod szyją. To on bedzie czubaty, a ona koralinka. Cóż, podoba ci sie?
— Podoba... — odrzekł z uśmiechem, myślący o innej ptaszce.
— Patrz! Patrz! Wywiórka!...
— Co też ty jeszcze nie wynajdziesz...
Poprzez liście widać było owo cisawe stworzenie, patrzące z ciekawością ku nim, w ruchu postrożnym, trzema łapkami wsparte na gałęzi, czwartą, sięgającą wyżej, na pniu buka, gotowe każdej chwili do wyśmigu...
— Nic sie nie boi...
Pasterz sięgnął opodal po szyszkę.
— Nie ciskaj. Co ci wadzi?
Posłusznie upuścił szyszkę.
— Widzisz, spłoszyłeś ją. Takie to ładne.
— Może ci ją dostać?
— Po co... I tak byś jej nie dostał...
Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/38
Ta strona została przepisana.