— E? Załóżmy sie!
— Nie chcę.
— Jaby jej nie dostał! — mówił urażony. — Chybaby skrzydła musiała mieć... Abo w jakim gęstym lesie...
— Cicho-no! Widzi mi sie, że zagrzmiało...
Zmilkli. Pasterz spojrzał do góry.
— Z jasnego nieba? Bajanie!...
— Zdawało mi sie...
Jednak, mimo tych objaśnień, jakiś cień przesunął im się po sercach, życiem dyszących, jakby poprzed słońcem przeleciał czarny ptak nieznany; i chwilę trwali w milczeniu, nim się ich dusze rozpogodziły na nowo.
Łatwo to przyszło, bo zewsząd wiały ku nim: radość, wesele, swoboda. Gdzie pojrzeć — wszystko kwitnęło, dyszało życiem pełnem, beztroskliwem, i radowało się słońcu. Ptaszki one dwa nieodstępowały kraja, trzepotały się po liściach i gwarzyły bezustanku jakąś przymilającą się gwarą. Wiewiórka znowu, przyośmielona bezobawą ptasząt, wróciła na bliższe drzewa i szmerzyła się, śmigając z gałęzi na gałąź dla wprawy. Nawet te liście bukowe, prześwietlane słońcem, miały jakąś radość w sobie, która się udzielała oczom, patrzącym na nie z pobliża.
— Jak też to tu wesoło! — rzekło dziewczę.
— Hej... — przyświadczył pasterz.
— Nic sie tu nie cnie.
Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/39
Ta strona została przepisana.