wieniem, wreszcie, westchnąwszy w bezradzie swej myśli, zwróciła oczy od światła.
— Cosi sie chmurzy od zachodu.
Podniósł głowę i pojrzał.
— Daleko...
— Ale że też to chmury wsze z boków przychodzą. Mogłyby z nieba słazić — no nie? Mogłoby też i bez chmur lać... skoro Pan Jezus deszcz daje... Ale tu pewnie płanetniki mają swoją moc...
— Chmury od morza przychodzą. Tak mówił stryk. Naprzódy lecą nad morze — nassią sie wody, nassią, i potem wracają z deszczem...
— Ale skąd sie tu bierą naprzódy?
— Czy ja wiem!... chyba ze mgły...
— O tom sie stryka nie pytał. A może i on sam nie wie!...
Zadumali się przy tem oboje, zgadując se różnie w myślach, choć bez żadnego uwierzenia, iżby mogli, zwłaszcza w takiej materji jak mgła, dojść do oczywistej prawdy. Jak stryk nie wie...
I wnet myśli unużone rozemgliły się w odczucia niejasne, w pragnienia dusz nieźrałych, a wsze jedno sklepienie nieba widujących.
— Jaki też to ten świat... telo krajów... Czyby też z najwyższych Tater jaki kraj uwidział? Musi być widać daleko... A na kraj świata — czy też tam kto doszedł? Ratunku!...
Cofnęła się myślą w strachu, jak przed widokiem otchłani. Po chwili zamyślenia:
Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/41
Ta strona została przepisana.