— Chciałabych kie uwidzieć morze... ale nie zbliska...
— Jaby zaś chciał uwidzieć, jakie to te cieplice, kany ptaki na zimę odlatują...
— Mówią, że jest taki kraj, co figi na drzewach rosną...
— A jest... Jest też i taki, co słonko nigdy nie zachodzi...
— Czy oni też tamci o nas wiedzą?
— Ale! Co im ta naski kraj, jak oni mają takie cuda...
— Pewnie... co im ta o nas... — przydała ze smutkiem.
Pomilkli i kołysali się marzeniem o tych dalekich krajach-cudach.
— Ej, żeby też to kiedy... tam pojechać — wypowiedziała nieśmiało.
— Ja cię wezmę.
Roześmiała się w twarz tej gotowości, wyzierającej z ócz jego. Zabolało go to mocno.
— Coż sie śmiejesz? — rzekł z wyrzutem. — Czy ja to zawdy bedę pasł? Jeszcze rok, dwa,
a potem...
— Co potem?
— Bedziesz widzieć! I za morze ludzie jadą, a... jadą i... wracają...
Chciała mu jakoś to bezwolne zranienie nagrodzić, więc spytała z przymileniem:
— Naprawdę byś mie wziął?
Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/42
Ta strona została przepisana.